W zamku rodziny Perrisów…

Zapraszamy do przeczytania pełnej zachwytów relacji Ani Krasny-Krasińskiej ze szkolenia u Giana Luki Perrisa, właściciela marki Perris Monte Carlo :-).

* * * * *
„Od czego zacząć? Zostałam zaproszona razem z rodziną Missalów (koniec końców poleciałam z Michałem Missalą) przez Giana Lukę Perrisa na dwudniowe szkolenie do Włoch. Szkolenie? Zawsze!

Przed lotem pojawia się nazwa miejscowości docelowej: Pozzol Groppo. Docieramy w nocy, więc nie widzę nic poza pełnią, szumiącym deszczem i ładowarką do Tesli, o którą się rzecz jasna potykam. Okazuje się, że trafiliśmy do średniowiecznego zameczku, ponad 30 lat temu kupionego przez Perrisów…

Jadalnia w dawnej sali tortur, ściany, o które lepiej się nie opierać, bo mogą się rozpaść, studnia, która kiedyś była lochem do wrzucania ludzi… Dante, wilgoć i stare freski na drewnianych sufitach. Bajka!!!

Dostałam pokój, w którym zwykle rezyduje Gian Luca, a który był najcudowniejszym miejscem na ziemi: widok na zielone pagórki, poranną mgłę i leniwie przetaczające się chmury, mnóstwo jaskółek (i jeden szerszeń), do tego łazienka z wanną z lwimi nóżkami i widokiem na górskie lasy. Odmówiłam wyjścia z pokoju, ale ostatecznie wywabiło mnie śniadanie. I szkolenie.

Gian Luca przez dwa dni pokazywał nam esencje, mówiąc o nich wszystko, co wiedzieć chcieliśmy.

Zaczęliśmy elegancko i subtelnie od hesperydów (tu umarłam po raz pierwszy na widok nowej białej kolekcji, w której bergamotka natychmiast złapała mnie za serce), skończyliśmy na nutach zwierzęcych w wersji extreme.

Kwiaty, aldehydy, przyprawy, paczule, drewienek multum. Wreszcie zrozumiałam, dlaczego irysa w perfumach albo kocham albo nienawidzę (kocham prawdziwą naturalną esencję, nienawidzę tłustawego w większości kompozycji i zaskakująco mniej irysowego od destylatu – absolutu) i dlaczego niektóre czyste kadzidła doprowadzają mnie do migreny (dziegieć brzozowy, brrr).

Wąchałam, piłam kawę, wąchałam, brałam tramal i wąchałam dalej. Po drodze zdążyłam się zakochać w ekstrakcie (jakże by inaczej, przecież nie mogę mieć tanich miłości…) Santal du Pacifique, który jest o niebo piękniejszy od wersji edp, bo zawiera czysty, naturalny irys. Perfekcja. Nie potrafię opisać tego zapachu, poza stwierdzeniem że to obecnie najpiękniejszy sandałowiec i najpiękniejszy irys, jakie znam.

Nie zapomnę swojego lekkiego przerażenia, kiedy trafiłam w ciszy i ciemności do tej cudnej, choć skrzypiącej sypialni i miałam cykora noc całą, póki rano nie pootwierałam wszystkich okien…

Nie zapomnę „krótkiego spacerku”, który nam zafundował Gian Luca, a który był siedmiokilometrowym wyciskiem w słońcu. Ani okolicznych terenów i pastwisk, cichych i spokojnych, bo niewiele osób obecnie tam mieszka. Biura Perrisa, w którym w gablotach błyszczał kawał historii.

No dobra, Tesli, która przyspiesza do setki w trzy sekundy też się nie da zapomnieć.

Wróciłam stamtąd pijana ze szczęścia i ciągle bardzo w trybie „nie wierzę”. To było cudowniejsze niż jakiekolwiek wakacje, jakie sobie planowałam. Jedzenie, perfumy, cisza i spokój, stare mury pachnące wilgocią i idealne towarzystwo.

Bardzo lubiłam zapachy Perrisa – odkąd się u nas pojawiły.
Teraz je kocham na zabój.

Bo widzę u Gian Luca pasję i wiedzę, talent do perfum, ale i do biznesu, niesamowite serce i humor. To wydaje się w dzisiejszych czasach rzadkie, że mając wielką wielobranżową firmę i, nie oszukujmy się – kasę, zachował klasę i rozsadek. Jest ciepły i niezwykle gościnny, a jednocześnie wzbudza ogromny szacunek.

Wrzucam tyle zdjęć, ile mi się uda. Mam nadzieje, że wyczujecie z nich ten klimat. Wylądowałam po 23 i ciągle latam w chmurach. Dla mnie dobranoc, dla Was dzień dobry! Czym pachniecie i dlaczego nie Perrisem? 😉

Ja do odwołania nadal będę bujać w chmurach, a szczególnie w chmurze ekstraktu Santal du Pacifique.”

Anna Krasny-Krasińska

Leave a Reply